W czasie podróży po tybetańskich bezdrożach zdarzały się nam różne przygody. Tym razem napiszę o dwóch z nich.
Pierwsza przydarzyła się, gdy zatrzymaliśmy się przy szerokim rwącym potoku. Jego brzegi łączył typowy dla tych okolic wiszący mostek, zbudowany z linek i bambusowych deszczułek. Obok wjazdu, stała duża czerwona tablica gęsto zapełniona znakami kanji. Działo się to w 1992 roku, kiedy wiedziałem o nich tylko tyle, że są słowami a nie jak niektórzy sądzą literami. Dlatego, nie miałem pojęcia o czym informuje.
Na drugim brzegu rosło drzewko, które mnie bardzo zaciekawiło i chciałem przyjrzeć się mu z bliska. Tak więc, gdy moi chińscy Opiekunowie pitrasili jakiś smakowity posiłek postanowiłem udać się na drugą stronę potoku korzystając z rzeczonego mostku. Szło mi to opornie, ponieważ mostek miał więcej dziur niż bambusowych deszczułek, którymi go wyścielono. Na dodatek, kiwał się jak łódka na morzu w czasie sztormu.
Pomimo tych utrudnień dotarłem jednak na drugi brzeg, i mogłem dokonać sumiennych oględzin drzewka. Podczas tej czynności dobiegły mnie głośne nawoływania moich Opiekunów. Stali na przeciwnym brzegu krzycząc i wymachując rękami. Niestety, potok był bardzo szeroki i głośny. Na dodatek, Opiekunowie krzyczeli po chińsku. Więc nawet jeśliby mi się udało dosłyszeć ich słowa to i tak nie wiedziałbym o co im chodzi.
Zatem, nie tracąc czasu wlazłem ponownie na rozchwiany mostek i po wielu karkołomnych krokach dotarłem do Opiekunów i zapytałem, dlaczego tak krzyczeli. Wskazali mi opisaną wcześniej tablicę. Okazało się, że informowała, iż wstęp na mostek jest surowo wzbroniony, a tym którzy zlekceważą tę informację grozi surowa kara oraz niebezpieczeństwo utraty zdrowia lub życia. Miałem mieszane uczucia. Byłem speszony, ale nie ukrywam, że poczułem się trochę dumny ze swojego wyczynu.
Druga z przygód zdarzyła się, gdy ruszyliśmy w dalszą drogę. Zaczęliśmy wjeżdżać na stromą górę. Szerokość drogi wiodącej na szczyt była kilka centymetrów większa od szerokości naszych pojazdów a po jej bokach piętrzyły się strome skały. Jak większość innych w Tybecie, była kręta i wyboista. Pomimo to, po około dwóch godzinach dotarliśmy do celu. I tu spotkała nas niespodzianka. Koniec drogi zagradzała skalna ściana.
Ślepe drogi istnieją wszędzie. Nie tylko w Tybecie. Sęk w tym, że przynajmniej te, w które zdarzało mi się wjechać w przeszłości były znacznie szersze od mojego pojazdu. Mogłem zatem po prostu zawrócić i poszukać innej, przejezdnej. Tym razem tak nie było.
Nie pozostało nam więc nic innego niż zjechać na dół tyłem. Jak się domyślacie, podróż powrotna trwała znacznie dłużej niż ta w przeciwnym kierunku. Dzięki niezrównanym umiejętnościom naszego kierowcy dotarliśmy cali i zdrowi do podnóża pechowej góry. Wkrótce potem natrafiliśmy na kolejną, równie krętą i wyboistą drogę. Okazała się przejezdna!
© Alfred E. Szmidt, 1992.
by © Alfred E. Szmidt