Paszport

Paszport


Kilka dni po powrocie z Węgier do Polski w marcu 1981 roku, udałem się do Warszawy, aby zwrócić paszport, odebrać dowód osobisty (jak pewnie pamiętacie, w tamtych czasach posiadaczom paszportów zabierano w zastaw dowody osobiste) i spróbować uzyskać nowy paszport. Powyższych czynności należało dokonać w przestronnych biurach PAN mieszczących się na 25-tym piętrze Pałacu Kultury. Nie wiem czy się nadal tam mieszczą. Przed drzwiami do każdego z nich stał wtedy uzbrojony po zęby wojak. Po dłuższych poszukiwaniach odnalazłem biuro, w którym miałem zwrócić paszport. Gdy tam wszedłem, trochę mnie zatkało. Był to ogromny pokój z potężnym biurkiem pośrodku. Za biurkiem siedział otyły jegomość z wąsami na modłę Piłsudskiego. Po obu stronach biurka sterczeli wojacy z pistoletami maszynowymi kostrukcji Kałasznikowa. Ich obecność podniosła mnie na duchu. Zrozumiałem, że PAN trochę się mnie obawiała. Wręczyłem wąsaczowi mój paszport. Popatrzył na jego kartki, po czym spojrzał na mnie z nieukrywanym politowaniem i powiedział: „Po coś Pan tu wracał?” Odparłem: „Gdybym wiedział, że coś takiego usłyszę to bym nie wrócił”. Od małego miałem niewyparzoną gębę. Wąsaty skonfiskował mój paszport i wyprosił mnie za drzwi. Nie stawiałem oporu i natychmiast pognałem do innego pokoju, w którym jak wiedziałem, można było składać wnioski o paszporty.

Zastałem tam jedną urzędniczkę. Wojacy z karabinami stali tylko przed drzwiami. Gdy jej wyjaśniłem cel mojej wizyty, zapytała: "Czy się dobrze czuję?". Zapewniłem ją: "Jak najbardziej, mam nieco ponad 30 lat i większość chorób przebyłem w dzieciństwie". Jej kolejne pytanie miało nieco więcej sensu. Chciała się dowiedzieć dlaczego staram się o paszport, którego w obecnych warunkach nie będę mógł użyć.

W tym czasie, aby wyjechać dokądkolwiek, musiałbym zdobyć wizę, a wszystkie ambasady były niedostępne dla osób cywilnych. Odparłem: "Aby być przygotowanym na wypadek zmiany obecnych przepisów". Myślę, że uznała mnie za nieszkodliwego wariata (co zresztą niewiele mnie obeszło) i aby się go jak najszybciej pozbyć wręczyła mi potrzebne formularze. Podziękowałem jej wylewnie, szybko wypełniłem odpowiednie rubryki, przykleiłem zdjęcie (we właściwym miejscu) i położyłem wypełnione papierki na biurku zdębiałej urzędniczki. Pokiwała głową, przywaliła jakąś pieczątkę i oświadczyła, że to wszystko. Posłuchałem jej rady i pojechałem do domu. Mieszkałem wtedy w Kórniku.

Dwa tygodnie później otrzymałem telefoniczną wiadomość: mój nowy paszport jest gotów i jeśli mam ochotę, mogę go odebrać w Warszawie. Oczywiście w zamian za mój dowód osobisty. Bez zwłoki pojechałem do stolicy i ponownie udałem się na 25-te piętro Pałacu. Odnalazłem odpowiedni pokój, w którym, jak poprzednio, urzędował otyły wąsacz. Tym razem, bez asysty wojskowej. Trochę się zdziwił na mój widok, a chyba jeszcze bardziej na fakt, że w kilka chwil później, jakaś starsza pani przyniosła mój nowy paszport. Obejrzał go dokładnie i po upewnieniu się, że jest ważny (tylko na kraje Europy), oraz nie zawiera żadnych wiz, wręczył mi go z niechęcią i zapewnił, że do niczego mi się nie przyda. Odparłem: „Nie szkodzi”. Nie tracąc czasu, opuściłem pokój wąsacza i odetchnąłem z ulgą.

Wiedziałem, że moja wiza i zezwolenie na pracę znajdują się w szwedzkiej ambasadzie w Warszawie. Przed powrotem z Węgier, załatwiłem je w ambasadzie Szwecji w Budapeszcie i poprosiłem o ich przekazanie do ambasady w Warszawie. Wiedziałem również, że chociaż prywatne osoby nie mają do niej wstępu, czcigodni kurierzy PAN mogą do niej łazić kiedykolwiek mają na to ochotę. Tak więc, przygadałem sobie jednego z nich, wręczyłem mu trochę mamony użytecznej i bez większych trudności nakłoniłem go do dostarczenia mojego paszportu do warszawskiej ambasady Szwecji. Wrócił po godzinie z moim paszportem w ręku. Oddał mi go, za co otrzymał nieco więcej mamony, co go wyraźnie ucieszyło. Jak się spodziewałem, mój nowy paszport zawierał wizę i zezwolenie na pracę w Szwecji.

Tydzień później byłem w Umeå, Szwecja. Dwa miesiące później, dotarła tam moja rodzina.

© Alfred E. Szmidt

by Alfred E. Szmidt